[tlt_header]Dwa razy starszy od statystycznego uczestnika. Dziesięć lat – od kierownika kursu. Pracownik biurowy, od czasu do czasu urządzający sobie spacery po Puszczy Kampinoskiej. Czy taka charakterystyka sugeruje, że jej posiadacz da sobie radę w czasie selekcji do jednostki specjalnej? Po namyślę stwierdziłem, że tak. Bo to o moją osobę (jak o sobie piszą niektórzy politycy i dziennikarze) chodzi. Usłyszawszy o tych planach, znajomy kardiolog przekazał mi kilka uwag dotyczących skutków nadmiernej, gwałtownej eksploatacji nie najmłodszego już organizmu. Postanowiłem więc, że nie będę się nadwyrężał.[/tlt_header]
Tydzień w górach, na świeżym powietrzu, bez telefonu, komputera to przecież zastrzyk zdrowia. Do tego pamiętałem, że w 2002 r. jakoś dałem radę, choć maszerując w czasie selekcji kandydatów do GROM-u, też byłem starszy od żołnierzy (kilku z nich spotkałem w ubiegłym roku, na święcie tej jednostki – okazało się, że są już na emeryturach).
Skorzystałem więc z zaproszenia trzynastokrotnego kierownika selekcji – mjr. „Zachara” oraz z przyzwolenia płk. „Druma” – dowódcy AGAT-u.
To był mój drugi udział w selekcji do jednostki AGAT (jakoś tak polubiliśmy się z organizatorami). Jednak z poprzedniej nie przywiozłem żadnego własnego zdjęcia. Teraz musiałem to nadrobić. Co więcej, postanowiłem też pochwalić się wyczynem, jakim była próba dotrzymania kroku selekcjonowanym.
Każdy ma selfie na własną miarę. Jedni robią fotki z celebrytami i politykami. A ja – z kursantami i „Twardym”. Założyłem sobie, że rano ruszam z ekipą, a po paru godzinach – jak już się zmęczę – będę chodził na skróty. Korzystając z mapy i busoli samotnie starałem się dotrzeć na punkty kontrolne.
Pogoda była piękna, na dole kilkanaście stopni ciepła, w górach metr śniegu. Widoki piękne, gorzej z doznaniami w czasie marszu. Słońce szybko topiło śnieg, szybko zamieniał się w mieszaninę wody ze śnieżną breją. Zapadał się w to człowiek po kolana. Pojawiały się we mnie ambiwalentne odczucia: z jednej strony zachwyt nad pięknem Bieszczad, z drugiej – systematycznie cisnące się na usta słowa powszechnie uznawane za niecenzuralne… Z odczytu GPS-u wynikało, że robiłem dziennie nieco ponad 35 km. Kilka mniej, niż kursanci. No ale ja miałem łatwiej, bo nikt mnie nie popędzał (co najwyżej tropy zwierząt – ale o tym niżej).
Właściwie nie wiadomo, co było gorsze: maziste błoto czy rozmoczony śnieg? W jednym i drugim buty grzęzły. A wysiłek związany z uwalnianiem nóg z takich pułapek powodował, że zmęczenie było zdecydowanie większe, niż powinien na to wskazywać pokonany dystans.
Postanowiłem wziąć przykład z najsławniejszych dziennikarskich celebrytów – użytkowników reklamy natywnej. Na tym zdjęciu prezentuję się jaka nośnik promocyjny: buty Kupczak, spodnie Miwo-Military, kurtka Helikon, czapka Miwo Military, plecak (słabo widoczny) Jany Sport, kijki Leki, bielizna (niewidoczna) Helikon, amerykańskie skarpety pustynne (niewidoczne) firmy nie pamiętam (kupione w PX-ie w Kabulu). Każdy z tych elementów mogę z czystym sumieniem polecić.
Land Rover – idealna maszyna na nocne akcje. Gdyby zamawiający je logistycy korzystali z tych pojazdów, na pewno zamówiliby wersje z wygodniejszymi siedziskami. Ale dzięki temu, że wojsko kupiło właśnie taki sprzęt, dowódcy mogą mieć pewność, że w tych pojazdach żołnierze nie będą spać! Fotele (szczególnie z tyłu) tak skonstruowano, że pasażerowie nie mają szansy na drzemkę. Trasa z Gliwic w Bieszczady okazała się sporym wyzwaniem dla kręgosłupa i pośladków. Na duchu podtrzymywało mnie tylko to, że specjalsi z Gliwic jechali takimi maszynami na ćwiczenia do Francji. Podróż z pewnością była cięższa od poligonu. Szacun!
Tak się dziwnie składało, że w czasie selekcji często miałem okazje maszerować ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta. Na zaśnieżonych stokach nawet ułatwiało to wędrówkę. Najwięcej było tropów wilków, jeleni (na zdjęciu), dzików. Natrafiałem też na ich ślady. Laikom wyjaśniam: tropy to ślady kończyn, a ślady – pozostałości po bytowaniu zwierząt.
Kupa w lesie. Niby nic nadzwyczajnego, ale ciśnienie troszkę wszystkim podniosła. To był świeży ślad pobytu niedźwiedzia. Miś urządził sobie postój w osłoniętym od wiatru zagłębieniu, niedaleko szczytu góry. To samo miejsce instruktor wybrał na miejsce prezerwy obiadowej. Na te pozostałości natrafiliśmy w czasie jedzenia.
Tropy wilków. Nie przypominam sobie, aby w Bieszczadach wilki lub niedźwiedź zaatakował człowieka. To działało uspokajająco. Choć z tyłu głowy tliła się myśl, że wilki też pewno kiedyś będą miały swój pierwszy raz… Jako dziennikarz z doświadczeniem z tabloidu nawet miałem kilka pomysłów na tytuły w gazetach na taką okoliczność (np. „Nie był twardy jak AGAT – nadgryzł go niedźwiedź” czy „Wilki urządziły selekcję komandosom”). Oprócz łapek wyraźnie odbitych w śniegu lub błocie, było też sporo śladów podobnych do tych, pozostawionych przez niedźwiedzia. Te większe starałem się dosyć dokładnie obfotografować. Ale zdjęć tego typu już oszczędzę czytelnikom.
Improwizowane stanowisko wspinaczkowe. Nie pamiętam, kiedy ostatnio coś takiego robiłem, a potem w tym wisiałem. Pewno było to ze dwie dekady temu. Uprząż zrobiona z kawałka linki umożliwiła zrobienie fajnych fotek w czasie, gdy kursanci musieli pokonać prawie pionową skarpę.
A tu skarpa w całej okazałości. Bardzo wysoko nie było, ale uderzenie o kamienie na pewno nie należałoby do przyjemnych.
Szkoda, ze instruktorzy nie noszą aparatów fotograficznych, a tylko komórki. Miałbym super fotki. A tak, muszę wyjaśnić: to skulone po lewej stronie to ja robiący zdjęcia w czasie, gdy kursanci przeprawiali się przez rzekę.
Grill na zakończenie selekcji. Dla kursantów z pewnością był to jeden z najsmaczniejszych posiłków w życiu.
Tu można zobaczyć selekcję widzianą z drugiej strony aparatu fotograficznego.
[tlt_header]Fot. „Zachar”, „Twardy”, selfie[/tlt_header]